Czułym okiem przyglądam się światu. Bardzo osobiście bądź z dystansem opowiadam o twórczym wyrażaniu siebie, o spotkaniach oraz inspiracjach arteterapeutycznych i fotograficznych.

BABIA GÓRA – PODRÓŻ DO SIEBIE

Do wpisu o wewnętrznej podróży szykowałam się pięć dni. Potrzebowałam doświadczyć Babiej Góry, wyprawę po, a nawet do siebie. Chciałam przeżyć pewnego rodzaju inicjację, a może rytuał przejścia, który pomógłby mi zostawić za sobą iluzje, projekcje i kulturę doskonałości poprzez intuicyjny powrót do rytmu natury, mitycznych symboli i legend, początku, który pozwoliłby mi pożegnać ograniczające schematy, zamknąć pewien etap w moim życiu i na nowo się odrodzić.

Pomysł osobistej podróży chodził za mną od dłuższego czasu. Chciałam, by był to wyjazd, symbolizujący zmianę czy świętowanie mojej dojrzałości, bo z młodziutkiej dziewczyny stałam się kobietą, która już coś wie, czegoś doświadczyła i coraz bardziej staje się sobą. Decyzję jednak odkładałam, bo było tysiąc „ale”. Czynniki ode mnie totalnie niezależne oraz mentalne, że podróżowanie w pojedynkę nie jest rozsądne, jest niebezpieczne, w szczególności dla kobiety. Poza tym ja przecież potrzebuję mówić, do kogo więc będę się odzywać? Ciekawy argument, choć nie mój. Nie mam samochodu. No i chyba najtrudniejszy wątek – osobisty. Zakodowałam sobie w głowie, że spełniając podróżnicze marzenia można stracić życie.

Babcia Zosia marzyła o Rzymie i pojechała tam, ale nie wróciła, bo dostała zawału serca w Asyżu. Mamie powiedziałam, że pokażę jej norweskie fiordy, o których marzy i to była nasza ostatnia rozmowa, bo nagle zmarła. Babci Irenie obiecałam, że będzie mogła „przejść się po Warszawie jak Pani”, takie miała marzenie, by odświętnie ubrana pójść na spacer ulicami Warszawy. Zabrałam ją na uroczyste śniadanie w Białymstoku i obiecałam, że kolejny etap świętowania jej 80-tych urodzin będzie w Warszawie, a ona zginęła na przejściu dla pieszych.

Gdy na początku tego roku przyjaciółka zapytała mnie, czy mam wymarzone miejsce, do którego chciałabym pojechać? Odpowiedziałam szybko, że nie mam takich marzeń. Zdziwiła się, a do mnie dotarło, że wcześniej miałam takie marzenia. Marzyłam o Paryżu, ale… Przeszył mnie lęk przed stratą. Dotarło do mnie, dlaczego zaczęłam się bać szczęścia, spełnienia, w ogóle mówić o marzeniach wprost. Tego dnia dostałam od niej przewodnik Tomasza Zublewicza „Polska na pogodę i niepogodę”. Obiecałam, że zdecyduję, gdzie pojadę i zmienię moje podejście. Wybrałam Babią Górę, a wątek wychodzenia z lęku idealnie wpisał się w projekt WYJŚĆ Z KLATKI, budowanie własnej symboliki, szukanie metafor, a nawet sprawdzenie inspiracji z rozmów o sztuce i spontanicznej twórczości, które zdążyłam już przeprowadzić.

Katarzyna Bajerska, która maluje obrazy z intencją ( rozmowa pojawi się na blogu) zachęciła mnie bym poczytała Carla Gustawa Junga. Ja idąc tym tropem zaczęłam szukać inspiracji w książkach takich jak: Maureen Murdock „Podróż bohaterki”, Marion Woodman „Świadoma kobiecość” i „Ciężarna dziewica. Proces psychologicznej przemiany” czy Pia Skogemann „Kobiecość w rozwoju. Psychologia współczesnej kobiety”. Wszystkie połknęłam zafascynowana i poruszona. Miałam poczucie, że trafiły do mnie w odpowiednim momencie. Skakałam z radości, gdy czytałam o uzdrowieniu poprzez metaforę, bo przecież logo projektu było zabawą w skojarzenia i odkrywanie, co metafora „wyjść z klatki” oznacza dla każdej/każdego z nas. Dzięki Marion Woodman i Maureen Murdock inaczej reagowałam na opowieść Grażyny Wasilewskiej Prokopowicz (pojawi się na kanale youtube WYJŚĆ Z KLATKI) o duchowości, bo zaczęłam odkrywać, że ją wypierałam. Zaczęłam również zwracać uwagę na docenianie ciała, uszanowanie cykliczności, rytm natury. Z większą świadomością wracam do rozmów, głównie z kobietami, o tym, co dała im sztuka: Marzanną Hlebowicz, Agatą Brzóską, Malwiną Chabocką i moimi tkaczkami z Podlasia (rozmowy pojawią się na kanale Youtube WYJŚĆ Z KLATKI). Chyba sama nie spodziewałam się, że stanę się dla siebie łagodniejsza i zdecydowanie bardziej uważna na to kim jestem, a nawet kim się staję. Medytacja w ruchu Iwony Centki (Youtube WYJŚĆ Z KLATKI) stała się moją inspiracją do tego, by wracać do obecności w tu i teraz. Dodatkowo korzystałam jeszcze z książki Thich Nhat Hanh „Spokój umysłu. Jak być w pełni obecnym”, co pomogło mi pamiętać o oddechu i moim ciele, a nawet wracać do teraźniejszości podczas mojej wędrówki.

Podróż jako element projektu WYJŚĆ Z KLATKI pierwotnie traktowałam jako propozycję inspiracji na przedłużoną randkę artystyczną według książki Julii Cameron „Droga artysty. Jak wyzwolić w sobie twórcę. 12-tygodniowy kurs odkrywania i rozwijania własnej kreatywności”.

fot. Kasia Czajkowska

Czym jest randka artystyczna?

To czas, który spędzasz ze sobą, nastawiasz się na odbiór i napełniasz się, doświadczasz różnych rozrywek, obrazów, inspiracji, zajmujesz się swoim wewnętrznym dzieckiem i pozwalasz mu na chwile przyjemności, eksperymenty. Poświęcasz czas i uwagę, dbasz o siebie.

Moja podróż przerodziła się jednak w wielowymiarowe przeżycie, którego randka artystyczna była zaledwie jednym z elementów. Zdecydowałam, że zwracam się ku życiu i integruję wszystkie swoje kawałki w jedną całość. Jak? Może rytuał? Padła propozycja. Nawet miałam dostać wizualizację góry, ale nie dotarła na czas, więc uznałam, że najwyraźniej mam polegać na własnej wyobraźni i otwartości, czerpać z tego, co się pojawia, zaufać.

Początek podróży nie był zbyt przyjemny. Wagon przedziałowy w pociągu, wszystkie miejsca zajęte. Rozglądam się i sprawdzam, czy będzie zgoda na to, by móc oddychać bez maski. Tym razem nic z tego. Przedział jest podzielony. Jedna z kobiet próbuje wymusić na wszystkich, by siedzieli w maskach. Druga nie chce jej założyć. Uśmiecham się do niej, bo widzę, że jest zdenerwowana. Dowiaduję się, że jest zmęczona podróżną (Gdańsk-Zakopane, a ja wsiadłam przecież w Warszawie), a ponadto pracuje w służbie zdrowia, a ja dodam od siebie, że pod opieką ma dwie dziewczynki. W wagonie jest gorąco. Wszyscy się dusimy. Poza tym jesteśmy tak blisko siebie, że maskowanie się jest moim zdaniem bezsensowne. Jeden z mężczyzn próbuje być rozjemcą. Udało mu się sytuację załagodzić i każdy jedzie tak jak chce. Ja zostaję w masce, by uniknąć nienawistnych spojrzeń kobiety z przeciwka. Dopiero jak usnęłam i odruchowo po przebudzeniu zdjęłam maskę, by zapytać, czy możemy otworzyć okno, to sobie przypomniałam, dlaczego jechałam w masce. Dostałam strzała spojrzeniem, a na koniec trasy przeżyłam swój wewnętrzny rechot, bo wojowniczka zdjęła w końcu maskę, by zjeść i napić się. Rozjemca próbował to jakoś z uśmiechem skomentować, ale ostatecznie się poddał. Wysiadłam z ulgą i powędrowałam na moją przesiadkę do Zawoi. Okazało się, że niepotrzebnie kupiłam bilet przez Internet, bo muszę czekać na konkretny autobus a połączeń miałam nieco więcej, ale za to wybrałam sobie kawiarnie w turkusowym kolorze i wypiłam kawę, a nawet zdążyłam poczytać. Tym razem trafiłam na przyjemnego kierowcę, z południową melodią w głosie, który obiecał mnie wysadzić jak najbliżej miejsca noclegowego.

Kiedy dotarłam do celu, po tylu godzinach, czułam się jak wielka triumfatorka. Zdezynfekowałam ręce i chciałam w nagrodę uścisnąć dłoń gospodyni z okrzykiem, że dotarłam! Jestem! I jestem z siebie taka dumna! No i z tym uśmiechem na ustach i pewnością w głosie wyciągnęłam dłoń i spytałam czy mogę? Usłyszałam – NIE. Powędrowałam zatem do swojego pokoju, na samej górze, po tych wąskich schodkach. Walczyłam ze smutkiem, wybiciem mnie z euforii. Rozumiem, a jednak zabolało. Wiele światów funkcjonujących obok siebie, różnorodność, racje, władza i wolność.

Następnego dnia postanowiłam sprawdzić swoje kondycyjne możliwości, ale zanim to postanowiłam zaopatrzyć się w żywność na te wszystkie dni moich wypraw, odnaleźć instytucję kultury, punkt informacyjny i dowiedzieć się, co warto zobaczyć. Okazało się, że to wszystko zajęło mi sporo czasu. Dotarło do mnie, że odległości są konkretne, a moje tempo do najbardziej spektakularnych nie należy. Za to miałam już punkt odniesienia. Mogłam czasowo oszacować, jak się organizować. Do tego miałam już mapy. Zdążyłam się z lekka rozczarować, że w Centrum Kultury z wiadomych powodów nic się nie wydarzy, ale pocieszyłam się broszurami „Czas na Zawoję”.

fot. Kasia Czajkowska W tle wodospad na Mosorczyku

Na start zaaplikowałam sobie najbliżej położony wodospad na Mosorczyku. Trafiłam bez większych problemów. Mogłam się wprawiać w uśmiechy i „dzień dobry”, które pomagały mi w obecności, dostrzeganiu tego, co mnie otacza, a pokusę by dryfować po przeszłości miałam ogromną. Zawoja nie trafiła mi się przypadkowo. Potrzebowałam się skonfrontować z mitycznym miejscem z moich fantazji o idyllicznej krainie razem, związku opartym na iluzji idealnej miłości. Pewności czegoś, co było projekcją, a nie rzeczywistością osadzoną w widzeniu siebie w całości. Moja droga do oczyszczenia się była bolesna i niewygodna. Zorientowałam się, że mam źle założony plecak i te super zabezpieczenia mnie ranią zamiast wspierać. Przeoczyłam nawet wodospad i poszłam dalej, ale zapytałam o drogę i zawróciłam. Tam zatrzymałam się, zdjęłam cały balast. Wyjęłam aparat, bo to on był najcięższy, mimo że już lżejszy. Chyba pomału docierało do mnie, że w tej podróży zdjęcia nie są najważniejsze. Istotą stał trening obecności w tu i teraz, akceptacja, wybaczenie sobie, a nawet współczucie. W drodze powrotnej zastanawiałam się, czy nie zboczyć z trasy, by zobaczyć kapliczkę Matki Bożej Anielskiej. Wahałam się, ale zatrzymałam się na rozstaju dróg, by sprawdzić, czy to daleko i okazało się, że to dokładnie ten zakręt, więc poszłam i zachwyciłam się pejzażem. To był mój prezent tamtego dnia. Piękno. U celu usiadłam odpocząć, a może odpuścić, zostawić iluzję w jej mitycznym miejscu, a zabrać stamtąd siebie, odzyskać siłę do życia, symbolicznie się oczyścić i dać sobie szansę na odkrycie własnej tajemnicy miłości. Spojrzałam wstecz, z czułością i współczuciem do tamtej Kasi. Wtedy nie umiałam inaczej, teraz już mogę i wiedziałam, że po to wzmocnienie tam pojechałam. Usłyszenie, zobaczenie, poznanie siebie i zaufanie, że to, co mnie spotyka ma sens i nie muszę wszystkiego precyzyjnie zaplanować, skontrolować, ale mogę wziąć odpowiedzialność za swoje szczęście i przyjąć siebie, w całości.

fot. Kasia Czajkowska Po drodze do kapliczki.
fot. Kasia Czajkowska

Przed wyprawą na Babią Górę skończyłam czytać Marion Woodman „Ciężarna dziewica. Proces psychologicznej przemiany”. Zainspirowałam się. Widziałam, że wybieram się na własną inicjację. Uznałam, że Babia Góra, to moja metafora integracji świadomej kobiecości, spotkanie z cieniem, wewnętrznym konfliktami, połączeniem tego, co kobiece i męskie. Tak to intuicyjnie określiłam, mimo że to trudne, chciałam, by jakieś kawałki mnie odpadły i zrobiły przestrzeń na nowe jakości. Zastanawiałam się, czy nie zrobić jakiejś wizualizacji, ale odpuściłam. Za to przyśniło mi się, że jak wezmę ze sobą aparat, to odpadnie mi ręka, więc posłuchałam podświadomości i go zostawiłam. Zaplanowałam trasę, powiadomiłam, którędy idę moich sprzymierzeńców wyprawy i ruszyłam.

Gdy myśli mi uciekały w stronę przeszłości lub przyszłości – oddychałam. Potem w ramach powrotu do obecności, w miarę stopnia trudności wyprawy, przywoływało mnie ciało. Zaczęłam czuć. Jestem ciałem. Doceniłam je, moje nogi, ramiona. Cała moja fizyczność to ja. Wysiłek sprzyja takiej integracji. Przestało mieć znaczenie, to jak wyglądam, co mam na sobie. Akceptacja. Ważne było to, że idę, daję radę, oddycham. Byłam skoncentrowana, uważna. Rozpoznawałam, jakie jest moje tempo, nie musiałam się do nikogo dostrajać poza sobą, to ja byłam ważna. Słuchałam, czego potrzebuję, poiłam i karmiłam siebie, gdy było mi chłodno ubierałam się, gdy gorąco zdejmowała ubranie. Odpoczywałam i ruszałam dalej. Widziałam piękno, które mnie otacza, zmieniający się krajobraz, światło, intensywność koloru, mijanych ludzi, odwzajemniony uśmiech lub pozdrowienie. Godziłam się też ze słabszymi momentami, wiedziałam, że miną, bo przemijanie jest naturalne. Gdy dotarłam do schroniska poczułam ulgę, że się udało i kawał drogi mam już za sobą. Nie umiałam jakoś tam zbyt długo wysiedzieć, niecierpliwiłam się i w sumie to bardzo szybko poleciałam dalej, za starszą parą. No i jak się później okazało lepiej pytać aniżeli fantazjować, bo skróty myślowe mogą nie mieć nic wspólnego z rzeczywistością.

Droga była zachwycająca, widoki zapierające dech w piersiach, było mi zdecydowanie lżej iść niż wcześniej, w kierunku schroniska. Przez myśli mi nawet przeszło, że może rzeczywiście kiedyś byłam góralką. Czułam ogrom przyjemności, cieszyłam się, że idę. Podobało mi się na szlaku, że można się uśmiechnąć, przywitać, a nawet chwilę porozmawiać. Z jedną z kobiet podzieliłyśmy się wrażeniami, że jest miło i wygodnie, a najważniejsze to podążać za swoimi możliwościami, iść we własnym tempie. Wspomniała wtedy, że idzie się tak super, a podobno potem są łańcuchy. No i dotarłam do tego miejsca. Góralkę, którą byłam chyba zrzucono w dół, bo byłam przerażona. Sparaliżowało mnie. Stanęłam w miejscu i kompletnie nie wiedziałam, co mam robić? Myślałam, że już tam zostanę. Do miejsca, w którym utknęłam dotarli ludzie. Od razu się przyznałam. Usłyszałam, że nawet najlepsi mają blokady. Tylko, że ja po górach nie chodziłam 10 lat. Szlak chyba sam mnie wybrał, bym mogła przejść tą moją inicjację i skonfrontować się z paraliżem, lękiem i przyjąć pomoc, bo ludzie mi pomogli. Tam nie było pandemii, była za to pomocna dłoń, która mnie uratowało, kolejna, która pozwoliła dostać się wyżej. Przypomniał mi się ostatni rozdział o inicjacji, którą Marion Woodman przeżyła w Indiach, gdzie doświadczyła między innymi szoku kulturowego i granicznych chwil bliskich śmierci. Wtedy, gdy w końcu pojawiła się we wspólnej przestrzeni, w której mieszkała zaczęła do niej codziennie przychodzić kobieta i ją przytulać. Nie mówiła po angielsku, więc nie było mowy, by dowiedzieć się, o co chodzi. Marion jednak czuła jej ciepło. Nie broniła się, a przyjmowała. Po jakimś czasie przyszedł do niej mężczyzna i powiedział, że to była jego żona. Zauważył, że Marion ma w oczach śmierć, więc poprosił żonę, by przychodziła. Teraz widzi, że jest dobrze, więc już nie przyjdzie.

fot. Kasia Czajkowska

Na szczycie nie było euforii ani pikniku, który sobie wymyśliłam. Wiało tam okrutnie i najważniejsze było dla mnie ubrać się i zrobić coś, by kaptur z czapką trzymał się mojej głowy. Próbowałam się schować gdzieś przy kamieniach, z nadzieją, że będzie mniej wiało. Nic z tego, więc uznałam, że choć odpocznę chwilę i popytam o łagodne zejście. Patrzyłam na ten punkt przy którym ludzie robili sobie zdjęcia. Podszedł do mnie mężczyzna z telefonem i poprosił, by zrobić zdjęcie jego grupie. Super, tylko byłoby dobrze, by ktoś mnie przytrzymał, bo mnie zwiewa – pomyślałam. Zaparłam się jednak i zrobiłam im kilka zdjęć za które bardzo podziękował. Zauważyłam wtedy, że to męska grupa i pomyślałam, że mogłabym ich poprosić, by się mną zaopiekowali, bo ja nie mam siły. Uspokoiłam się jednak. Zorientowałam się którędy schodzą ludzie z małymi dziećmi, co mają małe nóżki i powędrowałam dla odmiany w stronę szlaku czerwonego. Żółty i zielony już swoje zrobił. Pora na zmianę perspektywy. Schodziłam powoli, na czterech kończynach, by stopniowo móc się wyprostować, bardziej i bardziej, i poczuć radość, że się udało! Doświadczyłam mojej podróży na szczyt Dyblaka (takie przejęzyczenie Diablaka), tej całości, z cienia i światła, ale za to z aktualizacją i obecnością. Skłonność do fantazji pewnie zostanie. Ważne jednak, że mam świadomość swoich projekcji, kompleksów, rodzinnych i kulturowych wzorców. Dzięki temu mogę się zatrzymać i cofnąć iluzje, a nawet sprawdzić, gdzie jestem, kim jestem teraz. Docenić siebie oraz drogę, którą przeszłam, by stać się coraz bardziej SOBĄ.

fot. Kasia Czajkowska
fot. Kasia Czajkowska
fot. Kasia Czajkowska

Tym razem w schronisku zatrzymałam się dłużej, zjadłam pyszny obiad i najlepszą szarlotkę, taką wymarzoną, konkretną, z kruszonką na górze. Niebo. Dałam też znać moim sprzymierzeńcom, że JESTEM i wracam.

fot. Kasia Czajkowska

Kolejnego dnia postanowiłam jeszcze nacieszyć się widokami i ruszyłam na całodniowy spacer. Wpadłam na kawę do Galerii na Ucieche, a tam byłam świadkiem pewnego muzycznego zamieszania, a mianowicie jedna z klientek chciała sprawdzić płytę. Ona widać ją neguje, a ja siedzę z wyśmienitą kawą i czuję, że mam ciary. Cała się uśmiecham. Byłam stęskniona za muzyką, szukałam jej, chciałam doświadczyć czegoś góralskiego, ale że to będzie połączenie prądu i tradycji, to się tego nie spodziewałam. Moja przyjemność. No i synchronizacja z moimi przeżyciami. „ Hej bez miłości ludzie zyjo marnie”, dlatego warto było zaryzykować i przyjechać, dać szansę własnemu szczęściu. Przestać widzieć w innych własne możliwości i zobaczyć je również w sobie. Płytę oczywiście mam już własną.

Czułam, że się zmieniam, było mi błogo, więc uznałam, że mogę zweryfikować sytuację z niepokojącego snu i zadzwoniłam do Cioci. Intuicja mnie nie zawiodła. Spora część się potwierdziła. Złamany obojczyk, nagła śmierć męża kuzynki, bardzo młodej kobiety. To nie są wiadomości, które chce się do siebie dopuszczać w takim momencie, którego doświadczałam. Wolałabym się dzielić, ale słuchałam. Potem tylko dodałam, że jestem w górach, sama, więc dostałam od razu szybkie wskazówki, bym nigdzie sama nie wychodziła, a dołączyła się do grupy jakiejś, bo góry są niebezpieczne. Ucieszyłam się, że posłuchałam siebie i odcięłam się na moment wyprawy od świata i zadzwoniłam już po wszystkim. Pozwoliłam sobie zaufać, przekroczyłam próg rodzinnych przekazów, nie dałam się karmić lękiem. Zadbałam o siebie i dzięki temu mogłam poczuć własne sprawstwo i stabilność, drogę, przemijanie, różnorodność w całości. Oczywiście nie było mi lekko po tych wiadomościach. Oddychałam, ale powróciło stare – poczucie winy, że ja się cieszę, że się we mnie coś nowego rodzi i jest mi tak dobrze, gdy obok jest taka tragedia, której nawet nie chcę sobie wyobrazić. Po prostu współczuję. Usiadłam na ławce przed skansenem i rozglądałam się. Oddychałam, uśmiechnęłam się i postanowiłam kontynuować moje zwiedzanie. Ucieszyłam się nawet, że chce mi się siku, bo to takie proste uziemienie w obecności. Do tego miałam małą chwilę grozy, bo bałam się, że toj toj razem ze mną zostanie podniesiony do góry dźwigiem, bo akurat podjechał specjalny wóz, by go wyczyścić. Szczęśliwie to były tylko moje fantazje i wyszłam cało. Pochodziłam po skansenie, usiadłam na ławce i odleciałam. Chciałam coś zrobić, by zminimalizować ból kuzynki. Powiedzieć jej, że jestem, mimo że nigdy się nie poznałyśmy. Wybiła mnie jedna z kobiet pracujących w skansenie. Przechodziła obok i z oddali krzyknęła, że chyba natchnienia szukam, a to dobre miejsce pod lipową kapliczką, bo tam piękne myśli przychodzą. Nawet nie wiedziałam, że to lipa, a za plecami mam kapliczkę. Wyjęłam aparat i zaczęłam robić zdjęcia liściom. Uspokoiłam się. Przyszło do mnie, że to życie jest właśnie takie całościowe, jest w nim miejsce na wszystko, obok smutku jest radość i to jest naturalne – życie i śmierć. Miłość i strata. Akceptacja. No i tak sobie pomyślałam, że w podróży mam same kobiety: Maryję, Babią Górę, co mi symbolizuje kobiecość, to ruszę w stronę kapliczni Zbójnickiej, co by wprowadzić nieco męskiej równowagi, a że idąc zgłodniałam, to trafiłam do fantastycznej Karczmy Zbójnickiej.

fot. Kasia Czajkowska Skansen Budownictwa Ludowego im. Józefa Żaka
fot. Kasia Czajkowska Skansen
fot. Kasia Czajkowska Skansen

Powrót zapowiadał się całkiem długi, więc weryfikowałam mój transport i starałam się o wszystko zadbać, na spokojnie, z rozwagą, bezpiecznie. Rano obiecałam jeszcze zadzwonić do jednego z moich sprzymierzeńców, więc wybrałam się na spacer i gadam mu podekscytowana do słuchawki, jaka to jestem dzielna i dumna z siebie, i jaką mam radość. On wspomina za to, że ma dla mnie niespodziankę, więc ja męczę go, co by mi powiedział, a on na to, że oddzwoni za 10 minut. W porządku. To idę sobie dalej, choć wiem, że za długo chodzić nie mogę, bo muszę skończyć się pakować, więc szykuję się, żeby zawrócić do domu i patrzę na drogę jakie to podobne auto stanęło na poboczu, znajome. Nie dowierzam własnym oczom, rejestracja też ta sama. Przecież to Wodzuwóz, a w nim najczarniejszy mężczyzna jakiego znam. Wysiada i mówi NIESPODZIANKA!

fot. M. G. Mosorny Groń

Tak, zasługuję. Jestem. Wróciłam. Usłyszałam siebie, zobaczyłam całość, objęłam moje zranienia, z czułością, one również są częścią mnie, dopuściłam do świadomości ból, przestałam przypisywać sobie nadprzyrodzone umiejętności, zrzuciłam przymus doskonałości, pozwoliłam sobie na bycie wystarczającą. Doceniłam moje ciało. Nie chcę go traktować jako coś wstydliwego, czy do poprawienia. Przyjmuję je. To JA. Zwróciłam się w stronę wrażliwości, uszanowania naturalnego rytmu, cykliczności, przemijania, a nawet przemiany. Zrobiłam przestrzeń w sobie na aspekty duchowe. Sprawdzam moce literatury, inspiracji, pisania i opowiadania, budowania nowej narracji o własnym życiu. Jak długo zostanie ze mną ta podróż? Czy rzeczywiście stanie się początkiem czegoś nowego? Tego nie wiem, ale dużo się o sobie dowiedziałam, zrozumiałam, doświadczyłam, coś zostawiłam, coś zabrałam. Wyszłam z klatki.

Zrealizowano w ramach programu stypendialnego Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego – Kultura w sieci

Więcej o projekcie WYJŚĆ Z KLATKI dowiecie się na stronie:

www.czuleoko.com

z newslettera Fundacji Pole Rozwoju

z funpage’a Czułe Oko

na kanale Youtube WYJŚĆ Z KLATKI